niedziela, 1 czerwca 2014

„Maleficent”, czyli nie waż się drażnić kobiety

Umówmy się, że mamy dzień dziecka, a że w każdym z nas takowe dziecko tkwi, należy uczcić ten dzień w odpowiedni dla siebie sposób. Idealną ku temu okazją stała się kinowa premiera odświeżonej i uwspółcześnionej baśni Disneya „Śpiąca Królewna”. Produkcja skupiona jest na postaci czarnego charakteru, wróżki Diaboliny, rolę zaś samej producentki i tytułowej postaci objęła Angelina Jolie.



Skąd pomysł, by zasiąść w kinie w tłumie śmiejących się dzieciaków? Po pierwsze – magnetyczna Jolie i ciekawość, w jaki sposób weźmie ona na warsztat postać Diaboliny, stworzoną w latach 50-tych ubiegłego stulecia, kultową nie dla współczesnych dzieciaków lecz właśnie tych, którym baśnie Disneya kształtowały światopogląd i uczyły o tym, że na świecie istnieje dobro i zło. Według mnie stworzenie tego filmu to podołanie sprostaniu oczekiwań nie dzieciaków pokolenia Biebera lecz dorosłych już dziś widzów, którzy tak jak ja, pamiętają każdą postać, a nawet potrafią odtworzyć słowa poszczególnych dialogów. Dla tych, którzy pamiętnej disnejowskiej produkcji i równie pamiętnego polskiego dubbingu (mowa o starej szkole aktorskiej, gdzie używano jeszcze „l” scenicznego) nie znają, fabuła może okazać się normalna, prosta i przewidywalna.



Wróćmy do historii. Przed oczyma widza rozpościera się magiczna, baśniowa kraina, w której dziwne stworki żyją i cieszą się swą egzystencją. Na marginesie brawa dla twórców, grafików i speców od efektów specjalnych, którzy wiedzą, jak wywrzeć piorunujące wrażenie. Państwem ościennym do raju wróżek i żyjących drzew jest kraina, w której panuje zawistny król. Człowiek ten, opanowany rządzą władzy zrobi wszystko, by poszerzyć zakres swych wpływów. Tak oto czysta i niewinna wróżka Diabolina, broniąca swego raju, zostaje zaatakowana i osłabiona, podstępem pozbawiona swych skrzydeł, będących tu symbolem piękna, niezależności i siły. Kto zdobył się na tak straszny czyn? Oczywiście mężczyzna, któremu ufała, pragnący władzy przyszły król, Stefan. W tym momencie widz zapoznaje się z wątkiem, który zna z baśni – w akcie zemsty Diabolina rzuca klątwę na królewską córkę. Fabułę możnaby streścić do jednego ostrzegawczego sformułowania – nie wkurzaj kobiety.

Diabolina nie jest postacią jednoznacznie złą. Mimo chłodu i powściągliwości okazuje się, że tkwi w niej ciepło i matczyna miłość, którą otacza dorastającą Aurorę. Niewierny Stefan, mężczyzna, który zabrał jej wiarę w dobro nie był w stanie zniszczyć do końca tego, czym wróżka kierowała się żyjąc w kniei. Ostatecznie to nie czarujący książę Filip – nie mogłam się oprzeć porównaniu, że to kolejny Justin Bieber – a właśnie Diabolina swym matczynym pocałunkiem budzi księżniczkę ze snu, by razem z Aurorą mogły żyć i panować w swej bajkowej krainie.

Angelina fascynuje mnie nie pierwszy raz. Aktora o wielu twarzach. Rola ta była ogromnym wyzwaniem, gdyż należało zderzyć się z postacią animowaną, wywrzeć na widzu wrażenie, że tę panią gdzieś już widział, a jednocześnie nadać jej nowy szlif, pokazujący jej dobrą naturę. Zaskakującym jest fakt, że oglądając trailer spodziewamy się demona z piekła rodem, tymczasem całość obrazu ukazuje zupełnie inną, niż mogłoby się wydawać postać. Jolie niewątpliwie pomogły przewrotne poczucie humoru postaci, przepiękny makijaż, wydobywający głębię spojrzenia i genialne kostiumy, będące dziełem Polki, Anny Biedrzyckiej-Sheppard. Możemy być naprawdę dumni z rodaczki, gdyż materiały, dodatki, kolory i wzory idealnie oddają charakter postaci. Demoniczna Diabolina przywdziewa skórę, ta łagodna obleka ciało w kolory ziemi, Aurora, delikatna i niewinna, nosi zwiewne szaty w pastelowych kolorach, których nawiązanie do dworskich kostiumów doby średniowiecza klasyfikuje ją jako pannę z dobrego domu. I tutaj mała dygresja. Aurora pozostała postacią drugoplanową. Myślę, że nawet gdyby zamierzenie reżysera było inne, młodziutka Elle Fanning nie miałaby szans w zderzeniu z warsztatem Jolie. Na uwagę zasługują także kreacje wróżek – opiekunek Aurory. Zabawne, roztrzepane, rozgadane i przede wszystkim świetnie „skrojone” pod względem wizualnym.

Film zdobywa różne, niekoniecznie dobre recenzje. Zarzuca mu się brak akcji i baśniową konwencję. Przecież, do cholery, to baśń, więc jak może nie mieć takowej konwencji? Chcecie akcji, obejrzyjcie coś, co ją wam zapewni. Najpiękniejsze w „Maleficent” jest to, że ludzie jak to w baśniach bywa, nie są jednoznacznie dobrzy i popełniają ogrom karygodnych błędów, natomiast siły natury, reprezentowane przez tytułową Diabolinę są czyste, pozbawione ziemskich pragnień o władzy i fortunie. Jednak nawet one, pod wpływem nierozumianego cierpienia popełniają czyny, od których nie ma odwrotu. Dla dzieci fabuła może być dobrym widowiskiem, gdzie ostatecznie wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, dla dorosłych zaś lekcją, że w każdym z nas tkwią przeciwstawne siły, a najtrudniejsza walka to ta, którą toczymy z samym sobą.

środa, 28 maja 2014

Nimfomanką być

Ty – Twój największy przyjaciel

Ty- Twój największy wróg


Po tym, jak „Dziennik nimfomanki” Moliny wpisał się na stałe w mój kanon filmów do zapamiętania, sądziłam, że nic innego o podobnej mu tematyce nie będzie w stanie powtórzyć tego sukcesu, ponieważ uważałam, że o sexie językiem filmu da się mówić albo wprost albo symbolicznie. No cóż, byłam ograniczona w swych poglądach. Trochę od niechcenia i trochę z ciekawości sięgnęłam po „Nimfomankę” von Triera, także ze względu na osobowość twórcy, który przyzwyczaił widownię do nieszablonowych ujęć przedstawianych przez siebie problemów.

Mamy dziewczynę o przeciętnym imieniu Joe,chudą nimfę, żadną tam sex bombę. Możesz spotkać podobną już dziś, tu, na ulicy. Sceny miłosne dalekie od tych, które widzisz w fantazjach i tak spore nagromadzenie symboli, że w pewnym momencie zaczynam się zastanawiać, czy będę umiała pójść tokiem myślenia von Triera.

Paradoks goni paradoks. Największym jest oczywiście kwestia opowiadania Joe historii swych erotycznych podbojów zwykłemu facetowi w mocno średnim wieku, staremu kawalerowi, którego powierzchowność nijak wskazuje na to, że instrukcję obsługi damskiego ciała ma w jednym (i to dosłownie:P) paluszku. Gdy zaś jegomość się odezwie widz otwiera oczy ze zdumienia. Bardzo szeroko. Widz wcale się nie myli, gdyż pan ten jest mieszanką sprzeczności wiedzy i doświadczeń. Zestawia on historię Kościoła z dążeniem ludzkiego ciała do osiągnięcia perfekcyjnej rozkoszy, brnie ku coraz to bardziej skomplikowanym i niebanalnym porównaniom. Od schizmy kościelnej po chęć osiągania orgazmu, od próby zbliżenia z „czarnym” po dysputę o prawidłowościach demokracji. Tak absurdalne, że aż prawdziwe. Szczyty tego możesz podziwiać w scenie, gdy Joe spotka się z brutalnym i niewinnym z oblicza K., gdzie całość przypomina bardziej wizytę u lekarza niż scenę rodem z filmu sado-maso. Dzięki częstym tego typu spotkaniom Joe traci "życie" partnerki i matki. Mieszanka tak wybuchowa, że cały ten sex, który zważywszy na tytuł obrazu powinien nam się przejadać, w tym momencie spada na drugi plan.

Muzyka, sztuka, matematyka pomiędzy scenami przyprawiającymi o dreszcz nie tylko wielbicielki tyłka Shia LeBaouf. Skojarzenia tak ulotne i delikatne jak ćwierćnuty zagrane staccato. Krótkie ale wyraziste. Wielowątkowość – przywoływanie obrazu Wielkiej Nierządnicy Bailonu lub porównywanie osiągania orgazmu do Wielkiego Objawienia Chrystusa (o zgrozo!) sprawia, że temat rozkoszy cielesnej to temat poważny, żeby nie nazwać go fundamentalnym. Stykamy się ze sztuką, Bogiem, transcendencją, a to rzecz bardzo niebezpieczna, szczególnie w zderzeniu z proponowanym przez reżysera naturalizmem, ironią i lekko czarnym poczuciem humoru.

Matka – nimfomanka? W naszym społeczeństwie macierzyństwo zobowiązuje i decydując się na nie świadomie lub nie przyzwalasz na rezygnację z niektórych aspektów życia. Bo tak należy. Biznesmen – pedofil? Oburzające, a wstyd to jeden z tych mechanizmów, które pozwolą Ci zrobić wszystko w zamian za to, by przedmiot Twego wstydu nigdy nie ujrzał światła dziennego.

Bohaterka traci wszystko, na czym powinno zależeć kobiecie - syna, pracę, uznanie. Próbuje walczyć, eliminując ze swojego życia wszystko, co kojarzyłoby się z niebezpieczną obsesją. Wystarczy jednak niewinny gest, by prawdziwe „ja” ożyło.

Nie pojmiesz tego filmu, jeśli nie znane Ci jest uczucie samotności. Nie, nie, zrozum, że nie mówię o tej samotności, która towarzyszy Ci, gdy nie masz z kim dzielić kolejnego awansu lub wygranej w totka. To ta samotność, która istnieje, mimo, iż w Twoim otoczeniu przebywają życzliwi Ci ludzie, a i tak zdajesz sobie sprawę, że masz przed sobą drogę, którą przejść musisz sam. Wiesz, o czym mówię?