środa, 28 maja 2014

Nimfomanką być

Ty – Twój największy przyjaciel

Ty- Twój największy wróg


Po tym, jak „Dziennik nimfomanki” Moliny wpisał się na stałe w mój kanon filmów do zapamiętania, sądziłam, że nic innego o podobnej mu tematyce nie będzie w stanie powtórzyć tego sukcesu, ponieważ uważałam, że o sexie językiem filmu da się mówić albo wprost albo symbolicznie. No cóż, byłam ograniczona w swych poglądach. Trochę od niechcenia i trochę z ciekawości sięgnęłam po „Nimfomankę” von Triera, także ze względu na osobowość twórcy, który przyzwyczaił widownię do nieszablonowych ujęć przedstawianych przez siebie problemów.

Mamy dziewczynę o przeciętnym imieniu Joe,chudą nimfę, żadną tam sex bombę. Możesz spotkać podobną już dziś, tu, na ulicy. Sceny miłosne dalekie od tych, które widzisz w fantazjach i tak spore nagromadzenie symboli, że w pewnym momencie zaczynam się zastanawiać, czy będę umiała pójść tokiem myślenia von Triera.

Paradoks goni paradoks. Największym jest oczywiście kwestia opowiadania Joe historii swych erotycznych podbojów zwykłemu facetowi w mocno średnim wieku, staremu kawalerowi, którego powierzchowność nijak wskazuje na to, że instrukcję obsługi damskiego ciała ma w jednym (i to dosłownie:P) paluszku. Gdy zaś jegomość się odezwie widz otwiera oczy ze zdumienia. Bardzo szeroko. Widz wcale się nie myli, gdyż pan ten jest mieszanką sprzeczności wiedzy i doświadczeń. Zestawia on historię Kościoła z dążeniem ludzkiego ciała do osiągnięcia perfekcyjnej rozkoszy, brnie ku coraz to bardziej skomplikowanym i niebanalnym porównaniom. Od schizmy kościelnej po chęć osiągania orgazmu, od próby zbliżenia z „czarnym” po dysputę o prawidłowościach demokracji. Tak absurdalne, że aż prawdziwe. Szczyty tego możesz podziwiać w scenie, gdy Joe spotka się z brutalnym i niewinnym z oblicza K., gdzie całość przypomina bardziej wizytę u lekarza niż scenę rodem z filmu sado-maso. Dzięki częstym tego typu spotkaniom Joe traci "życie" partnerki i matki. Mieszanka tak wybuchowa, że cały ten sex, który zważywszy na tytuł obrazu powinien nam się przejadać, w tym momencie spada na drugi plan.

Muzyka, sztuka, matematyka pomiędzy scenami przyprawiającymi o dreszcz nie tylko wielbicielki tyłka Shia LeBaouf. Skojarzenia tak ulotne i delikatne jak ćwierćnuty zagrane staccato. Krótkie ale wyraziste. Wielowątkowość – przywoływanie obrazu Wielkiej Nierządnicy Bailonu lub porównywanie osiągania orgazmu do Wielkiego Objawienia Chrystusa (o zgrozo!) sprawia, że temat rozkoszy cielesnej to temat poważny, żeby nie nazwać go fundamentalnym. Stykamy się ze sztuką, Bogiem, transcendencją, a to rzecz bardzo niebezpieczna, szczególnie w zderzeniu z proponowanym przez reżysera naturalizmem, ironią i lekko czarnym poczuciem humoru.

Matka – nimfomanka? W naszym społeczeństwie macierzyństwo zobowiązuje i decydując się na nie świadomie lub nie przyzwalasz na rezygnację z niektórych aspektów życia. Bo tak należy. Biznesmen – pedofil? Oburzające, a wstyd to jeden z tych mechanizmów, które pozwolą Ci zrobić wszystko w zamian za to, by przedmiot Twego wstydu nigdy nie ujrzał światła dziennego.

Bohaterka traci wszystko, na czym powinno zależeć kobiecie - syna, pracę, uznanie. Próbuje walczyć, eliminując ze swojego życia wszystko, co kojarzyłoby się z niebezpieczną obsesją. Wystarczy jednak niewinny gest, by prawdziwe „ja” ożyło.

Nie pojmiesz tego filmu, jeśli nie znane Ci jest uczucie samotności. Nie, nie, zrozum, że nie mówię o tej samotności, która towarzyszy Ci, gdy nie masz z kim dzielić kolejnego awansu lub wygranej w totka. To ta samotność, która istnieje, mimo, iż w Twoim otoczeniu przebywają życzliwi Ci ludzie, a i tak zdajesz sobie sprawę, że masz przed sobą drogę, którą przejść musisz sam. Wiesz, o czym mówię?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz